Co niszczy Amerykę?

Wczoraj mieliśmy okazję oglądać inaugurację kadencji nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Joe Bidena. W jego przemówieniu padło wiele słów o konieczności pojednania i współpracy ponad podziałami. Właściwie całe jego przemówienie poświęcone było próbie naświetlenia Amerykanom, że choć nieraz mieli bardzo różne poglądy, to na koniec zawsze potrafili znaleźć porozumienie i wygasić konflikt. Powstaje tylko pytanie, czy Ameryka, o której mówi Joe Biden nadal istnieje?

Przybliżmy nieco zarys problemu. Na pierwszy rzut oka, w USA funkcjonuje unikatowy system polityczny, który co najmniej przez ostatnie 150 lat fascynował resztę demokratycznego świata – w końcu gdy USA powstawały, były w zasadzie jedynym na świecie cywilizowanym państwem, w którym nie obowiązywała monarchia – 150 lat później świat zdominowany był już przez republiki.

Prawda jest jednak taka, że nie ma rzeczy idealnych – w zmieniającym się świecie ten, kto stoi w miejscu, w rzeczywistości się cofa. I to właśnie obserwujemy w Ameryce. Czy amerykański system sprawdzał się dobrze w przeszłości? Względnie tak – w XIX wieku, choć i wtedy nie obyło się bez wojny domowej na pełną skalę.

Po 200 latach kilka rzeczy uległo jednak zmianie. System wyborczy USA projektowany był pod silnie zdecentralizowane państwo i bardzo małą liczbę wyborców. Do tego powstawał w czasach, gdy znane nam dzisiaj partie polityczne dopiero zaczynały się powoli kształtować, a technologia stała na całkiem innym poziomie. To stąd jednomandatowe okręgi wybrcze, system elektorski (pierwotnie używany do wliczania niewolników do populacji), stąd wybory we wtorek i wiele innych, o których nie ma nawet po co teraz pisać.

Głównym problemem systemu amerykańskiego, jest bowiem właśnie pojmowanie demokracji na modłę Pawła Kukiza – demokracja jest wtedy, gdy każdy może ubiegać się o każde stanowisko, a większość spraw można poddać pod referendum. Dlaczego?

Z kilku powodów. Po pierwsze, zrzuca to ciężar decyzji w ważnych sprawach, na barki ludzi całkowicie do tego nie przygotowanych. Ci zaś, ponieważ nie mają o tych sprawach zielonego pojęcia, stają się swoistym miesem armatnim pod buławą największych mediów i polityków. Prowadzi to do sytuacji, gdzie olbrzymia część Amerykanów dosłownie zapomina o własnym życiu, uczestnicząc w permanentnej wojnie, na której na dłuższą metę wszyscy tracą.

I tutaj przechodzimy do drugiej części problemu – skoro już wiemy, że merytoryka nie ma tu żadnego znaczenia, to co sprzeda się najlepiej? Oczywiście emocje.

Zastanówmy się, czy w Unii Europejskiej osoby takie jak Donald Trump, czy Bernie Sanders mogłyby cokolwiek osiągnąć? Oczywiście że nie. W najlepszym razie załapaliby się do Parlamentu Europejskiego, gdzie z ostatnich ławek mogliby wygłaszać swoje przemowy, których i tak prawdopodobnie nikt by specjalnie nie słuchał. Nigdy nie mogliby nawet zawalczyć o istotne stanowiska, bo nikt liczący się nie rozważałby ich poparcia.

Ale Ameryka jest inna. W Ameryce nie trzeba mieć uznania swoich kolegów partyjnych, by wziąć udział w wyścigu o władzę – można po prostu wystartować w prawyborach… w których może zagłosować każdy.

I tak, nagle osoby które mają za sobą lata doświadczenia, są dobrymi organizatorami i potrafią realnie rozwiązywać problemy, ustępują miejsca ludziom którzy co prawda o zarządzaniu państwem nic nie wiedzą, ale mają kilka milionów obserwujących na Twitterze.

To dlatego w centrum medialnym są ludzi proponujący budowę murów jak Trump, albo tacy którzy w co drugim zdaniu straszą „białym suprematyzmem” jak Ocasio-Cortez. I są to ludzie, którzy rujnują Ameryką – rujnują ją oddolnie, wciągając zwykłych ludzi w swoją medialną wojnę.

Ratunkiem dla USA byłaby reforma ustroju w bardziej Europejskim kierunku – to jednak raczej nie wchodzi w grę. Tym samym, Ameryka powoli przestaje być równorzednym graczem dla Chin, które nie mają problemu zwalczających się wzajemnie plemion na swoim terenie.

Czy płynie z tego jakiś wniosek dla nas? Oczywiście – Europa nie może polegać na parasolu ochronnym z USA. Gdy pandemia COVID zostanie już zażegnana, UE musi na nowo przystąpić do integracji, i to energiczniejszej niż w przeszłości – no chyba, że nie przeszkadza nam wizja jednobiegunowego świata rządzonego z Pekinu.

NAPISZ DO NAS

Masz pytanie lub komentarz? Czekamy na Twoją wiadomość!

Wysyłanie

©2024 .Nowoczesna Wszelkie prawa zastrzeżone

Zaloguj się używając swojego loginu i hasła

Nie pamiętasz hasła ?